Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

artykuł w Wyborcza.pl

autor: Aleksandra Szyłło

Opieka naprzemienna nad dziećmi dla wszystkich rozwiedzionych? A co z noworodkami i przemocowymi ojcami?

Fragmenty:

CO MÓWIĄ MAMY?
działaczki ruchu Mamy Mówią Dość oraz Stowarzyszenia „Eurydyka”

Protestują panie przeciw „zagwarantowaniu równego udziału obojga rodziców w wychowaniu i opiece nad dzieckiem oraz przeciwdziałaniu alienacji rodzicielskiej”. Dlaczego? Dzieciom nie są potrzebni oboje rodzice?

Anna, Stowarzyszenie „Eurydyka”: Druk 63 to projekt nowelizacji zakładający zmiany w kodeksie rodzinnym i opiekuńczym, postępowania cywilnego oraz karnym. Zmierza do obligatoryjnego przyznania przez sądy władzy rodzicielskiej obojgu rodzicom oraz automatycznego zasądzania opieki naprzemiennej. Zakłada też drakońskie kary – do dwóch lat pozbawienia wolności – dla rodzica, który „utrudnia lub uniemożliwia wykonywanie kontaktów” oraz nawet do 12 lat, jeśli w następstwie takiej sytuacji drugi rodzic targnie się na własne życie.

To jest bardzo szkodliwy projekt, zwłaszcza z punktu widzenia dzieci, których matki uciekły od przemocy. Eurydyka i Mamy Mówią Dość udzielają pomocy setkom takich rodzin. Schemat jest podobny: mąż psychopata, socjopata, narcyz, alkoholik, narkoman albo z zaburzeniami psychicznymi. Znęca się nad rodziną. Po latach ona w końcu robi ten krok i odchodzi. I wtedy sąd nakazuje… regularne widzenia dziecka z ojcem, np. dwa razy w tygodniu. Albo właśnie opiekę naprzemienną! Kobieta zmuszona jest wydawać dziecko na widzenie, nawet jeśli ono absolutnie nie chce tych kontaktów, bo się ojca boi. Dziś za niewydanie dziecka grożą matce kary pieniężne, a według nowego projektu – więzienie.

Kobieta, która żyła w przemocowym związku, jest współuzależniona. Potrzeba dwóch-trzech lat całkowitej izolacji od sprawcy, żeby z tego wyszła. Tymczasem stały, narzucony kontakt sprawia, że nie ma szans z tego wyjść ani ona, ani dziecko. Kuratorzy często zdają się o tym nie wiedzieć. Co z tego, że on chciał usuwać ciążę, a potem ciężarną kobietę bił i wyzywał? Teraz będą się spotykali na widzeniach.

 

Patrycja, Mamy Mówią Dość: Mój siedmioletni syn chciał wyskoczyć przez okno podczas spotkania z ojcem. Sąd kazał mi wydawać dziecko na widzenia, chociaż wcześniej ojciec znęcał się nad nami. Syn nie chciał jeździć do niego, co sygnalizował przed biegłymi, lecz ci zalecali w takiej sytuacji jeszcze więcej kontaktów. W konsekwencji syn miał myśli samobójcze. Przez trzy lata uczestniczył w terapii, która pomagała mu dochodzić do siebie. Jednak żadna terapia nic nie pomoże, jeśli po każdym spotkaniu z przemocowym rodzicem dziecko wraca do domu emocjonalnie zniszczone.

Zdarza się, że biegli sądowi nie odróżniają symptomów traumy po przemocy od innych zaburzeń. Zarzucają byłym ofiarom zaborczość, nadopiekuńczość, nerwicę czy irracjonalne lęki przed byłym oprawcą. Ponadto biegli sądowi pomijają kwestie przemocy, uzależnień czy zaburzeń osobowości ojców, pomimo że informacja o tym była w aktach sprawy. Jeżeli opinia dziecka co do kontaktów jest inna niż oczekiwania biegłych, robią z niej konflikt lojalnościowy albo podciągają pod syndrom alienacji rodzicielskiej.

Metody przeprowadzanych badań są nieadekwatne do wieku dzieci. Często trwają po kilka godzin, w obcym środowisku, to powoduje wypaczenie wyników. Aby rzeczywiście zbadać strony, należałoby przeprowadzić badanie w naturalnym środowiska dziecka i na kilku spotkaniach. Brak jest też możliwości wglądu w wykonane testy.

Sprzeciwiacie się mówieniu o „alienacji rodzicielskiej”. Dlaczego?

Anna: Termin „syndrom alienacji rodzicielskiej” został ukuty w latach 80. przez amerykańskiego psychiatrę Richarda A. Gardnera i wówczas w USA stał się bardzo popularny. Liczba rozwodów w Stanach lawinowo rosła, jego prace były szeroko cytowane na salach rozpraw i wykorzystywane w walce o dzieci. Chorobowy „syndrom” rzekomo rozwija się u dziecka odizolowanego od jednego z rodziców. Wartość prac Gardnera od lat jest jednak podważana i mocno krytykowana przez środowiska naukowe, to jest człowiek, który m.in. usprawiedliwiał pedofilię. „Syndromu” nie uznaje dziś ani Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne, ani Amerykańskie Towarzystwo Medyczne. W lutym 2020 roku Światowa Organizacji Zdrowia zakwestionowała wpisanie „alienacji rodzicielskiej” do spisu zaburzeń i podała, że to narzędzie prawne oskarżanych o przemoc ojców.

W lutym tego roku powstał w polskim Sejmie zespół ds. przeciwdziałania alienacji rodzicielskiej. Tworzy go czterech posłów Konfederacji: Grzegorz Braun, Dobromir Sośnierz, Janusz Korwin-Mikke i Robert Winnicki. Działają pod wpływem silnego lobby grup ojcowskich.

Gosia: To oczywiste, że dla dziecka najlepiej, żeby wychowywali je oboje rodzice. Każda zdrowa i normalna matka chce, by jej dziecko miało dobrą relację z kochającym je ojcem, a nie żeby było pozbawione kontaktu i wsparcia z jego strony. Matce byłoby lżej, gdyby część obowiązków przejął drugi, zaangażowany i odpowiedzialny rodzic. Jednak w sytuacji kiedy rozwód czy rozstanie rodziców jest ucieczką od przemocy i osoby z problemami psychicznymi czy uzależnieniami, najistotniejsze jest zapewnienie dziecku spokoju, bezpieczeństwa i szansy na przewidywalne, radosne dzieciństwo. W imię czego na te dzieci nakłada się przymus regularnych widzeń z osobą, która może je bezkarnie krzywdzić, manipulować nimi, angażować w „wojnę” i chęć zemsty na byłym partnerze, zamieniając ich życie w piekło?

Sądy są zazwyczaj po stronie matek – to powszechne przekonanie w naszym społeczeństwie. Tak nie jest?

Anna: To stereotyp, który od lat nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Za PRL-u i jakiś jeszcze czas potem rzeczywiście tak było, że po rozwodzie niemal automatycznie sąd przyznawał opiekę kobiecie. To były inne czasy, zazwyczaj to mężczyzna odchodził od rodziny i właściwie nikomu do głowy nie przychodziło, żeby oczekiwać od niego, że będzie angażował się mocno w wychowywanie dziecka. Dziś żyjemy w innym świecie, w którym z jednej strony jest wielu wspaniałych, zaangażowanych ojców – czy to w pełnych rodzinach, czy po rozwodach, z drugiej jednak – margines bardzo niebezpiecznych tatusiów, dla których piękne hasła o równoprawnej, nowoczesnej roli ojca są tylko fasadą. Wykorzystują je, by niszczyć: byłą partnerkę, ale też życie dziecka.

W Skandynawii opieka naprzemienna jest często zasądzana.

Anna: Tyle że tam państwo traktuje bardzo poważnie każdy sygnał o przemocy w rodzinie, a sprawcy przemocy są od dziecka bezwzględnie odsuwani. Tam przemocy nie nazywa się „konfliktem” i nie proponuje ofierze mediacji z oprawcą. Tam zdanie dziecka jest brane pod uwagę przez sądy i wszelkie instytucje. Dodatkowo w Szwecji od dawna odchodzi się od klasycznej opieki naprzemiennej na rzecz „gniazdowania”. Dziecko nie musi się przeprowadzać, to rodzice na zmianę się do niego wprowadzają. Po to, by mogło mieć swój pokój, swoje podwórko, na nim kolegów, jedną, oswojoną drogę do szkoły czy na zajęcia pozalekcyjne. Żeby nie musiało zastanawiać się, gdzie dzisiaj śpi, w którym domu zostawiło podręcznik do matematyki czy strój na WF. Bo to dla niego dodatkowa niczym niezasłużona kara.

Gniazdowanie polega na tym, że rodzic wprowadza się do dziecka sam, np. co drugi tydzień. Bez ewentualnego nowego partnera. Kogo u nas stać na takie rozwiązanie? Wymaga ono też ogromnej dozy otwartości ze strony rodziców, również wobec byłego partnera. Żeby nie było tak, że dziecko przez tydzień musi odwieszać ścierkę na kuchenkę, a przez tydzień na drzwi; przez tydzień napełniać czajnik do pełna, a przez tydzień do połowy. Bo „drugi rodzic uczy wszystkiego źle”.

Natomiast wracając do opieki naprzemiennej – ona jest szczególnym dramatem dla dzieci z autyzmem, aspergerem, które szczególnie potrzebują przewidywalności, stałego rytmu, reguł. A wobec takich dzieci również jest orzekana. Według specjalistów absolutnie nie jest też wskazana dla dzieci poniżej czwartego roku życia, które potrzebują stałego głównego opiekuna.

 

CO MÓWIĄ OJCOWIE?

DZIECKO NA ŚNIEGU

Piotr, oficer WP, zachodniopomorskie: O prawo do opieki nad synem walczyłem w sądzie trzy lata, choć przemoc spotykała go w domu matki, ze strony jej partnera, a raczej jej kolejnych partnerów.

Moja eksżona poznała kogoś, gdy byłem na misji w Afganistanie. Dostałem telefon od rodziców, że podrzuciła im dziecko. Powiedziała, że zostawia na chwilę, ale nie wróciła po Michałka. Miał 3,5 roku. Natychmiast poprosiłem dowódcę, żeby jak najszybciej zrotował mnie do kraju. Po dwóch tygodniach byłem w Polsce.

Po rozwodzie sąd przyznał stały pobyt dziecka przy matce, mnie dano widzenia. Wtedy jej jeszcze zawierzyłem. Mieszkaliśmy nie tak daleko od siebie, Michał regularnie bywał u mnie, głównie w weekendy, na początku ona nie robiła z tym problemów. Długo nie wiedziałem, co się naprawdę u niej dzieje. To mnie najbardziej boli. Wyjechałem jeszcze na kolejne dwie misje, wierząc, że matka się opiekuje synem. Robiłem też kurs oficerski, więc był czas, że późno wracałem do domu. Michał zaczął mówić o tym, co przeżywa, dopiero gdy był już w wieku szkolnym. Tam była przemoc psychiczna, nie jakiś jeden krzyk czy klaps. Michał w końcu opowiedział, jak kolejny partner mojej eksżony wywiesił go za nogi z okna, z pierwszego piętra. Był też zamykany w piwnicy. To był ten moment, kiedy zrozumiałem, że muszę natychmiast ratować dziecko. Wystąpiłem do sądu. Ale walka o to, by syn zamieszkał ze mną, trwała trzy lata.

Była żona zabroniła Michałowi mnie odwiedzać. Jednocześnie od jej sąsiadów wiedziałem, że w ich domu regularnie pojawiała się policja z powodu awantur. Okazało się jednak, że żadne raporty z tych interwencji nie były sporządzane! Ona odwoływała zeznania, chroniła partnera przemocowca.